Powrót po latach... - oceniamy nową książkę Eugeniusza Dębskiego




Durkiss jest Oprawcą Bożym, narzędziem na usługach istoty wyższej. Wykonuje rozkazy N’gadufala, służy i nie zadaje pytań. Bowiem, jak człowiek ma się równać z bogiem? Zadanie, które zleca mu jego bóg, wydaje się łatwe - ukarać krzywoprzysięzcę. Nic prostszego. Jednakże, czy na pewno?

Do zrecenzowania “Oprawcy Bożego” Eugeniusza Dębskiego zbierałem się długo. Autor to znana postać, nagradzany różnymi nagrodami, nominowany pięciokrotnie do nagrody Zajdla… Jednakże, chociaż staram się nie być nadmiernie krytyczny wobec recenzowanych dzieł, to z ciężkim sercem muszę przyznać, że książka jest po prostu zła. Także… Po kolei.

Fabuła. A właściwie jej brak. Autor na swojej stronie opatrzył książkę “wstępem”, w którym rozprawia nad ewolucją fantasy w Polsce, nad swoją rolą w niej… Sam mówi, że się od niej odciął. I chociaż na końcu zaznacza, że nie chciał napisać kolejnej powieści o zmutowanym Wiedźminie, który gania i naparza to… Początkowo “Oprawca Boży” wzbudza takie skojarzenia. W pozytywnym znaczeniu tego słowa. A w końcowym rozrachunku jest dużo gorzej niż “ganiający i naparzający” Wiedźmin. Poznajemy Durkissa, gdy rozprawia się ze stworem w stodole - ot, wstęp. W biegu wydarzeń, bohater otrzymuje od swojego boga zadanie, które musi wykonać. Bierze się więc do roboty. Po drodze zawiązuje się bardzo nieprzekonujący, płytki i toporny wątek miłosny, a sama akcja kończy się, zanim się zacznie. Książka bowiem liczy raptem 240 stron, rozmiarem przypominając bardziej rozbudowane opowiadanie, a ilością faktycznej akcji odchudzoną do granic możliwości powieść. Koniec i moment kulminacyjny zarazem jest bardzo krótki i oszczędny. Niby sugeruje możliwość kontynuacji, ale z drugiej strony kończy się, jakby ktoś wyrwał kartki z końca książki.

Postacie są… Płytkie. Durkiss, ten “oprawca boży”, “idealne narzędzie”, spec i sługa często przypomina bardziej rębajłę z prowincji. Walczyć niby umie, chociaż nie za wiele tej walki jest, a jego myśli są równie górnolotne, co woda w rynsztoku. Chociaż z początku wydaje się być rzeczywiście zawodowym katem, wykonawcą wyroków boskich to z czasem sprawia wrażenie zagubionego chłopa, który umie machać mieczem, ale niewiele poza tym. W trakcie książki poznajemy również Ozjanę, której właściwie jedyną właściwością jest jej relacja z Durkissem. Fakt, ma przygotowane tło, ale jest ono tak niewidoczne w jej zachowaniu, że parę stron po bezpośredniej ekspozycji, nie ma to znaczenia. Ich zachowania są często tak irracjonalne, że ciężko połapać się o co chodzi. Czy warto wspomnieć o kimkolwiek innym? Nie bardzo, może tylko o celu misji naszego “Oprawcy”, mianowicie Mastemarga. Tyle, że poza faktem, że jest zły i ma jakiś plan niewiele da się o nim powiedzieć. Poznajemy go tak przelotnie, że więcej wiemy o wierzchowcu bohatera.

Chciałbym powiedzieć, że język jest mocną stroną książki. I momentami rzeczywiście tak jest. Autor z uwielbieniem używa archaizmów i popisuje się znajomością staropolskiego, do tego stopnia, że nad wieloma słowami zastanawiałem się czy to już słowotwórstwo czy regionalizmy i słowa tak nietypowe, że nie byłem w stanie ich znaleźć w powszechnych źródłach czy własnej wiedzy. Niemniej jednak słownictwo jest względnie przystępne, choć często grubiańskie. I o ile niektóre (bardzo, ale to bardzo przedłużone czasem) metafory z użyciem wszelakich czynności fizjologicznych bawią - po chwili robi się to męczące. Tak czy siak - składam ukłon w stronę możliwości językowych autora.

We wspomnianej wcześniej notce autora, Dębski wspomina słowa Marka Oramusa, jakoby “fantasy, jako gatunek, było bardzo podatne na wtórność”. Wspomina też, że właśnie to w tym gatunku mu przeszkadzało. Nie przeszkadzało mu natomiast napisać powieść, która jest sztampowa do bólu - w gruncie rzeczy zbiera się drużyna, ruszają na wyprawę, mają drobne przygody po drodze, dopinają swego… W schematach nie ma nic złego. O ile są wykorzystane poprawnie, postacie są ciekawe, humor należyty - potrafią wtedy być przyjemne, jako powieści rozrywkowe. Tutaj schemat jest wykonany źle, postacie są denerwująco niewiarygodne, a nieraz bardzo grubiańskie i rubaszne porównania czy opisy są po prostu niesmaczne. W odpowiedniej dozie byłyby nawet śmieszne, ale w zaserwowanej ilości toniemy w takich smaczkach, jak rozważania bohatera, czy “naprawdę szczanie przynosi ulgę właśnie jajcom”. Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, czemu tak znany i szanowany autor wypuścił książkę, którą od biedy można by puścić płazem debiutującemu pisarzowi.

To nie tak, że w książce brakuje dobrych pomysłów - na samym początku pojawia się chociażby motyw rozmowy Durkissa z jego magiczną bronią Żmijcem. Tyle, że to tyle. Nie uświadczymy tego więcej niż raz. Sam świat przedstawiony nie przytłacza, jest prosty i zrozumiały, ale czytając mamy wrażenie, że bohater wie o tym świecie mniej niż my. A przecież ma być oprawcą bożym i idealnym narzędziem. W skrócie - odradzam. To po prostu nie jest dobra książka.

Dziękujemy wydawnictwu #FabrykaSłów za przesłanie egzemplarza do recenzji.

Komentarze

Popularne posty