Dawać mi tu serial - oceniamy komiks "Moon Knight Tom 1: Z martwych".




[RECENZJA]

O bohaterze tego komiksu słyszałem wcześniej, ale nie znałem konkretów. Gdzieś tam z tyłu głowy majaczyło mi pojedyncze skojarzenia: śmierć, antyczny bóg, klimat noir i przemoc.

Wszystko się sprawdziło. Na dodatek, podane z dużą dozą tajemnicy, zaskakująco prosto, ale bardzo satysfakcjonująco.

Moon Knight to Marc Spector - enigmatyczny sługa staroegipskiego Boga Khonshu, mściciel, strażnik nocnych podróżnych, swymi detektywistycznymi umiejętnościami wspierający policję. Posiada sporo pieniędzy, które pozwalają mu na korzystanie z ciekawych gadżetów. Wieść niesie, że umarł, powrócił i jak sam twierdzi, “nie może zginąć”. A, i by nie zapomnieć - musicie też wiedzieć, że w wyniku opętania przez przedwieczną siłę, w głowie bohatera pomieszkuje kilka osobowości.


Omawiany komiks to zupełnie oddzielny twór, choć osadzony w uniwersum Marvela. Za fabułę odpowiedzialny jest bardzo utalentowany Warren Ellis, znany z mocno niezależnych i niepokornych scenariuszy. Czuć, że Moon Knight w tej wersji (wszak bohater zadebiutował już w latach siedemdziesiątych) nie posiada ograniczeń, jest pisany bezkompromisowo, zarazem lekko i bardzo filmowo. Fragmenty fabuły mogłyby z powodzeniem posłużyć jako podstawa do ekranizacji. Ten Moon Knight pasowałby do netflixowego uniwersum jak ulał.

Zbiorcze wydanie od Egmontu zawiera sześć epizodów, powiązanych ze sobą, ale nie stanowiących zwięzłej całości. Ta forma zadziałała doskonale. Jest świeżo, oryginalnie, z ciekawymi twistami, bardzo różnorodnie i naprawdę spektakularnie. Nie uświadczymy ani jednego spowolnienia, nie znajdziemy zbędnego kadru.



Najpierw Moon Knight mierzy się z oszalałym żołnierzem-zabójcą, następnie wikła się w nieco polityczną intrygę. Na chwilę porzucając przyziemne klimaty, bada sprawę duchów oraz odwiedza krainę snów. Powraca “na ziemię” z przytupem, w historii przywodzącej na myśl skrzyżowanie “Raid” z serialowym Daredevilem. Na koniec otrzymujemy fragment w pewien sposób porządkujący całość - elementy układanki wskakują na swoje miejsce. A owa całość - bardzo satysfakcjonuje.

Rysunki zostawiłem na koniec - bo lubię kończyć teksty czymś entuzjastycznym. Wow. Jestem pod ogromnym wrażeniem grafik Declana Shalveya. Niby prosta kreska, dosyć umowna w pewnych momentach - potrafi niespodziewanie zaskoczyć wielością szczegółów. Umiejętne operowanie kształtami i kolorami, pomysłowe rozłożenie kadrów, idealnie pasują do stylu opowiadanej historii. Walki wyglądają brutalnie i widowiskowo, a “podróż przez sen” - to graficznie najlepsza część. Kilka razy zdarzyło mi się zatrzymać przy pojedynczych stronach i delektować się - uwielbiam takie komiksy. Bardzo świadome rysowanie - będę szukał innych prac Shalveya. Na bank.



Te sześć zeszytów, to krótka, ale intensywna przygoda z zagadkowym, unikalnym bohaterem. Chętnie obejrzałbym go na ekranie, a zdaje się, że coś wisi w powietrzu… Scenarzyści “Endgame” dosyć tajemniczo wspomnieli o chęci zajęcia się tematem, więc może…?

Bardzo dobra pozycja. Polecam.





Komentarze

Popularne posty