Trojańczycy wersja "reżyserska" - space opera

Photo by flflflflfl on Pixabay.com


by Marianna Szygoń

(Space opera, a właściwie opowiadanie z pogranicza sci-fi noir i space opery. Dla czytelników,  którym marzy się podbój odległych planet.)


Postawił pierwszy krok, spoglądając niedowidzącymi oczami w głębię korytarza. Powoli odliczał kolejne; dobrze pamiętał, że od rozwidlenia dzieli go ich czterdzieści. Chłód, ciągnący od ścian wskazywał kierunek o wiele skuteczniej, niż słaby poblask niepewnie migocących lamp. Wystarczyło wyciągnąć dłoń, by poczuć pod powykręcanymi ze starości palcami znajomą, gdzieniegdzie lepką, miejscami tylko lekko wilgotną chropowatość i nie tracąc z nią kontaktu, niezawodnie rozpoznać rozstaje, nawet gdy trzepot serca mylił rachubę kroków.



Za zakrętem wędrowiec przystanął na moment i zacisnął wargi, wstrzymując oddech. Nasłuchiwał odległego echa, walcząc ze złudzeniem, że w pustelni oprócz niego przebywa ktoś jeszcze. Wciąż jeszcze wierzył, że to tylko urojenie. Wmawiał sobie, że po tylu spędzonych samotnie latach niechybnie popada w szaleństwo. Zagadkowe pogłosy niosły się z samego serca ponurego kompleksu, z czegoś, co ktoś kiedyś cynicznie nazwał komorą grobową. Czyżby zakłócono sen drzemiących i zbudzeni, opuszczali właśnie sarkofagi? A przecież starzec strzegł ich spokoju jak oka w głowie, dbał, by najlżejszy nawet szmer nie wdarł się za potężne wrota. Od dawna nie przekraczał ich progu, unikając nawet dotykania metalowych okuć, oceniał tylko z dystansu, czy drzwi pozostają zamknięte, raczej z przechodzącego w rytuał przyzwyczajenia, niż z rzeczywistej potrzeby. Kiedyś, na samą myśl o samoistnym przebudzeniu tych, którzy oddali mu się w opiekę, wybuchnąłby gromkim śmiechem. Teraz wydawało mu się to całkiem prawdopodobne; podejrzewał, że zamierzają wyrównać rachunki.

Nigdy nie wierzył ani w Boga ani w upiory, a jednak przyspieszył kroku. Przestał liczyć stąpnięcia, po omacku błądząc w labiryncie korytarzy, potykając się i upadając na progach, pod oskarżycielskim wzrokiem widm, niczym kariatydy spoglądających spod stropu. Do ogrodu dotarł na czworakach, znacząc ślad smugami krwi z rozbitego nosa, zdartych kolan i śliną, wyrzucaną przy każdym wydechu z bezzębnych ust. Bezbłędnie rozpoznał zapach roślin, ciepło, wilgoć i znajomy, złoty blask, który choć drażnił nawykłe do mroku oczy, koił nerwy i przywoływał dobre wspomnienia.

Oddech powoli odzyskiwał rytm, serce przestało dudnić o żebra, choć zdewastowane lata temu drzwi ledwo się domknęły. Ich skrzydła, siłą pozbawione zamka, pokryte bliznami cięć, głucho zastukały o siebie, zamykając starca w bezpiecznym azylu. Tu nie docierały żadne niepokojące odgłosy, ciszę mącił jedynie plusk przepływającej wody i podobny do trojańskiego wiatru, monotonny szum, który ogrodnik dawno przestał zauważać. Starzec podczołgał się w głąb ogrodu i wymacał na skraju jednej z płyt uprawnych nożyk do przycinania roślin, ale lekki przedmiot szybko wymsknął się spomiędzy zesztywniałych, drżących palców. Za późno, by szukać go w gęstym kobiercu liści; strażnik uśpionych skrył się w gęstwinie, otarł łzy z dotkniętych bielmem oczu i zastygł w oczekiwaniu na to, co ma nadejść.



***



Całe Resos tym żyło. Grawitacja Ladona rozszarpała jeden z mniejszych księżyców, Kreuzę; w kolonii niewiele się działo, więc wszyscy z zaciekawieniem śledzili agonię nieszczęsnego satelity. Skalny gruz na ekranach przypominał ledwie pył, spekulowano jednak, że średnice wielu odłamków idą w kilometry. Wiele pochłonął żarłoczny gazowy gigant: jeden po drugim opadały w skłębione, ametystowe chmury, rozświetlając je na moment feeriami wyładowań. Pasmo szczątków, którym nie dane było skończyć w mroźnym piekle atmosfery Ladona, ciągnęło się coraz dłuższym pasmem na dawnej orbicie księżyca. Naukowcy z dumą podkreślali, jak historycznego wydarzenia są świadkami — oto na oczach kolonistów nieodżałowana Kreuza formowała pierścień, który już na wieczność, niczym aureola, miał zdobić skronie olbrzyma i rozświetlać niebo nad Troją.

Najważniejsze odkrycie zachowali jednak dla siebie.

Scotta Herfera nigdy nie zajmowały teorie spiskowe. Nie powtarzał zasłyszanych na ulicach plotek, nie dawał wiary rewelacjom, powtarzanym dla zabicia czasu przez kolegów z pracy. Tym razem jednak oderwał Tamarę od przycinania bukszpanu i odciągnąwszy na bok, zaczął szeptem dzielić się z nią niewiarygodnymi sensacjami z takim przejęciem, jakby święcie w nie wierzył.

— Pentazylea, rozumiesz? — spytał z przejęciem. — Szlag wszystko trafi. Już wkrótce.

— No i co? — Była żona zdjęła rękawicę i podrapała swędzący nos, nie odrywając wzroku od krzewu, uformowanego w stożek równie idealny, jak te w rzędzie za nim. — Nie mów, że też ją rozniosło.

Herfer podejrzliwie rozejrzał się wokoło i wyjaśnił jeszcze ciszej:

— Nie. Ale zmieniła trajektorię kilku odłamków.

— Czyli co, kolejna apokalipsa? — Ziewnęła demonstracyjnie, bardziej ze złośliwości, niż z rzeczywistej potrzeby. — Która to z kolei? Resnet aż kipi od takich bajek.

Cofnął się o krok. Pozwolił sobie na chwilę wahania, zanim wyznał, wbijając wzrok w buzujący kolorami dywan z kwiatów.

— Wiem to od Eiko.

Tamara przewróciła oczami, omiatając pełnym politowania spojrzeniem przypominające plaster miodu ożebrowania kopuły i niebo w kolorze sepii ponad nim.

— Eiko, znowu Eiko. Obiecałeś, że więcej o niej nie usłyszę. Jesteście razem? Szybko znudziła ją tamta rządowa lampucera. A może w końcu uznała, że faceci jednak rżną lepiej?

— Przestań. Jest teraz z jakimś dziennikarzem, łączy nas już tylko przyjaźń.

— Wzruszające. Uważaj — ostrzegła, zakładając rękawicę. — Przeżuje cię i wypluje jak zużyty kondom, a wiedz, że twoje porażki przestały przynosić mi satysfakcję. Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż opatrywanie twojego sponiewieranego fiuta.

— Na przykład koszenie trawników? — zadrwił.

— Na przykład — odparowała, założyła osłonę na twarz i sięgnęła po leżący na podręcznym wózku sekator. — Lepiej zajrzyj do Miszki. Wcale go nie odwiedzasz. A chyba powinieneś, skoro jak twierdzisz, nadciąga koniec świata?

Scott oderwał wzrok od równiusieńkich kamyków idealnego, jakby wypolerowanego żwiru. Zastępy ogrodników takich jak Tamara przez całą dobę dbały, by jedyny park na Resos nie tylko przypominał, ale przyćmiewał te, które widywali na filmach o Ziemi, ale tylko dotyk jego byłej żony sprawiał, że rośliny piękniały w oczach. Tylko ona zdobywała laury na wszystkich wystawach ogrodniczych na Troi.

— Eiko wie to z pierwszej ręki — powtórzył już bez skrępowania. — Właśnie od tamtej rządowej lampucery. Jeśli nie rozumiesz, co to oznacza, to jesteś jeszcze bardziej tępa, niż zawsze myślałem. Do jasnej cholery, przecież mogła wcale mi o tym nie mówić.

Zapatrzony w ogród, daremnie czekał na ripostę. Zamiast niej usłyszał świst nożyc.



***



Resos, nieduży kontynent, a raczej jedyna wyspa na Troi, ze wszystkich stron otoczona smolistym, amoniakalnym wszechoceanem, przez eony pozostawała jałową pustynią. To człowiek tchnął w nią życie, stawiając monumentalne kopuły mieszkalne i odgradzając się od azotowej atmosfery mozaiką szkła i metalu. Konstrukcje, przypominające z orbity wielkie, błyszczące bąble jeden obok drugiego wykwitające na kamienistym gruncie, stały się domem początkowo dla trzydziestu przybyszy z Sati, a obecnie już prawie tysiąca Trojańczyków. Plotki o nadciągającym kataklizmie szybko rozeszły się po Resos, ale astronomowie skutecznie je zdementowali. Obliczyli, że odłamki miną Troję w bezpiecznej odległości, dowiedli, że nie ma powodów do niepokoju. Aby zatrzeć wrażenie, że mają coś do ukrycia, wszystkie dane udostępnili w resnecie, aby każdy kto chce, mógł prześledzić wyliczenia uczonych.

Ale nie każdy potrafił to zrobić.

Eiko Bošković wciąż wyglądała tak samo jak wtedy, gdy Herferowie pierwszy raz zobaczyli ją w szpitalu. Z gładką, jasną cerą i sprężystym ciałem przypominała Tamarze studentki, które zwykły powtarzać w parku materiały do egzaminów. Tylko czasem tembr jej głosu zdradzał, że pod młodzieńczą powłoką skrywała tożsamość kobiety, która zbyt dawno wkroczyła w dorosłość.

— Dane nie są sfałszowane — oznajmiła, przekrzykując buczenie utylizatora. — Ale ujawnili tylko informacje o tych odłamkach, które naprawdę miną Troję. Trajektorii dwóch pozostałych nie podali do publicznej wiadomości.

Na miejsce tajnej narady wybrali komorę przetwórczą zakładu oczyszczania kolonii, w którym Scott piastował podrzędne stanowisko nadzorcze. Tylko tutaj nieustanny hałas gwarantował, że nie usłyszy ich nikt niepowołany. Tylko tutaj rzadko kto zaglądał, poza konserwatorami automatów przerobowych.

— Wiedzą, gdzie walnie? — Herfer nie odrywał tęsknego wzroku od filigranowej twarzy dawnej kochanki.

Skinęła głową.

— Tak, znają przybliżone miejsce impaktu: pierwsza spadnie jakieś trzysta kilometrów na zachód od Resos. Druga niewiele dalej.

— No to nie ma czego roztrząsać. — Tamara wydęła lekceważąco wargi.

— Jest. — Scott pokręcił głową. — Słuchaj dalej.

Eiko uśmiechnęła się niezdecydowanie.

— Takie uderzenie wywoła tsunami... A Resos to tylko wyspa. Zgodnie z najbardziej pesymistycznym scenariuszem, fala zaleje ją całą.

— Czyli pewnego dnia obudzimy się w akwarium? — Ogrodniczka wciąż uśmiechała się kpiąco.

— Nie obudzicie się, kochani. Żadna kopuła tego nie przetrwa.

Przez chwilę milczeli wszyscy. Utylizator zadudnił donośnie, zagłuszając przekleństwa, które zaczęły gęsto padać z ust dawnych małżonków Herfer; widocznie do trzewi giganta dotarła większa partia odpadów. Zniecierpliwiony mężczyzna podszedł do maszyny i uderzył pięścią w jej zrudziały płaszcz. Jak na komendę przestała huczeć i wróciła do monotonnego buczenia.

Bošković spojrzała na Scotta z podziwem, aż pokraśniał z dumy. Tamara zmarszczyła brwi.

— Nie zamierzają tego ujawnić? — spytała.

— Nie mają planu ewakuacji, moja droga — wyznała Eiko. — A przynajmniej...

Zawiesiła głos, a gdy ogrodniczka podeszła bliżej, dokończyła:

— A przynajmniej nie dla wszystkich.

Mimo iż rywalka szeptała, Tamara zrozumiała ją dostatecznie wyraźnie.

— Po co nam to mówisz? Nie lepiej byłoby żyć w nieświadomości? — spytała.

— Pewnie tak, ale... Chyba jestem wam coś winna. — Udała zawstydzenie, szukając wzroku dawnego kochanka ponad ramieniem jego byłej żony. — Oficjalnie zamknęli listę, ale jestem pewna, że znajdę jeszcze parę miejsc — dodała z naciskiem, spoglądając ogrodniczce prosto w oczy. — Czas na mnie. Dam znać, jak tylko dowiem się czegoś nowego.

— Ile jest tych miejsc? — naciskała Tamara.

— Was dwoje jeszcze się zmieści.

— Nas jest troje — przypomniała lodowatym tonem Tamara.

— Wiem, ale... — Eiko z zakłopotaniem przygryzła wargę. — Dla Miszki widzę inne wyjście.

— Daruj sobie swoje wyjścia. Jeśli nie masz dla niego miejsca, nie zawracaj mi więcej głowy. — Herfer skrzywiła się ironicznie. — Moje możesz odstąpić którejś z twoich dziwek.

— Dlaczego ją obrażasz? — Scott szarpnął ramię żony. — Przecież chce nam pomóc.

— Mam gdzieś taką pomoc — warknęła.

Bošković taktownie udała że nie słyszy, ani na moment nie zmieniając przyjaznego wyrazu twarzy. Spochmurniały Scott splunął i ruszył do wyjścia.

— Przerwa mi się kończy — mruknął. — Koniec świata to kiepska wymówka dla szefa.

Kobiety zostały same, mocując się spojrzeniami. Eiko niespodziewanie sięgnęła po dłoń Tamary i uśmiechnęła się pojednawczo.

— Tam naprawdę nie ma dla niego miejsca — oznajmiła łagodnie. — „Odyseusz” to nie szpital.

Ciepło i miękkość jej palców przypominała skórę dziecka, lecz dziecko nie gładziłoby skóry dorosłego w tak zmysłowy, uwodzicielski sposób; zdegustowana ogrodniczka natychmiast gwałtownie wyszarpnęła dłoń.

— Więc je znajdź, albo wszyscy się dowiedzą, że zmykacie jak szczury z tonącej łajby — wykrzyczała prosto w twarz kobiecie, która przyspieszyła rozpad jej małżeństwa.

Potem szybkim krokiem podążyła ku drzwiom. Utylizator znów zadudnił donośnie, zagłuszając coś, co wołała za nią Eiko.



***



Świat zwany Troją, nie odstępujący ani na krok monstrualnego gazowego giganta, biegł za nim niczym wierny pies. Przywędrował z peryferiów układu, by uwięznąć na eony w jednym z dwóch stabilnych punktów libracyjnych orbity Ladona, tuż za zewnętrzną granicą ekosfery żółtej gwiazdy — bliźniaczki Słońca. Na rozwój podobnych do ziemskich organizmów na Troi nie pozwalały niskie temperatury, ale azotowa atmosfera i amoniakalny ocean sprzyjał powstawaniu życia w innej postaci. Kasta naukowców, którzy przybyli na planetę na statku „Odyseusz” by badać ten fenomen, żartowała często, że patrzą Panu Bogu na ręce. Gromadzili dane, katalogowali molekuły, badali związki przyczyn i skutków. Pracy miało im starczyć na kolejne stulecia.

Potomków personelu pomocniczego, który przywieźli ze sobą, niewiele to obchodziło.

— Cześć, Miszko. — Tamara pogładziła bezwładną rękę syna. — Co słychać?

Chłopak nie mógł odpowiedzieć. Zespół Ikelosa tylko z pozoru przypominał zwykły sen. Do tej pory nie wyjaśniono jego przyczyn. Choroba występowała tylko na Troi, cierpiące na nią osoby po prostu zasypiały i tak jak we śnie, rzucały się na szpitalnych łóżkach, gadały niezrozumiale, czasem wołając najbliższych, strącały na podłogę koce i poduszki. Bywało, że trwały w tym stanie latami, ale żaden chory nigdy się nie zbudził. Wielu umarło z krzykiem, jakby koszmar, który śnili, przyprawił ich o śmierć.

Miszka w obecności matki zawsze spał wyjątkowo spokojnie. Tamara pogładziła jego włosy. Odgarnęła kosmyk opadający na oczy i położyła dłoń na czole syna tak, jak w dzieciństwie, gdy sprawdzała, czy mały nie gorączkuje. Nagle chłopak jęknął i gwałtownym ruchem głowy strącił rękę matki.

— Wciąż podobny do ciebie. — Od drzwi dobiegł melancholijny głos Eiko. — Jak dwie krople wody.

Tamara drgnęła i odruchowo zacisnęła pięści.

— Co tu robisz?

— Oficjalnie wciąż jestem tu na etacie.

— A nieoficjalnie?

— Przyszłam cię przekonać.

Ogrodniczka obróciła lekko głowę, zerkając na rozmówczynię kątem oka.

— Do czego?

Eiko cicho zamknęła drzwi i podeszła do łóżka Miszki. Stanęła naprzeciw Tamary, mówiąc:

— Istnieje inne rozwiązanie. — Wskazała aparaturę dozującą mieszaninę odżywczą. — Zdajesz sobie sprawę, że na „Odyseuszu” nie zdołamy zapewnić mu takiej opieki.

Herfer ściągnęła brwi.

— Można go zahibernować jak pierwszych kolonistów.

— Kochanie, tamte urządzenia zostały już... — starannie szukała odpowiedniego słowa — wykorzystane. Zresztą, mają jakieś dwieście dwadzieścia lat, a od dwustu ich nie używano. Nie dam ci gwarancji, że będą działać tak, jak powinny. To eksponaty muzealne, nie oglądasz reswizji?

— Nie jestem twoim kochaniem. — Matka Miszki pobiegła spojrzeniem ku twarzy syna i ujęła jego dłoń. — I nie oglądam waszej reswizji. Jestem gotowa podjąć ryzyko — warknęła.

— Jest inny sposób. Słyszałaś o odwzorowywaniu świadomości?

Tamara podniosła znad łóżka zdziwiony wzrok.

— Tak. I słyszałam też, że z powodzeniem dokonano tego tylko raz i kosztowało to fortunę. A ja nie jestem szefem głównej rady naukowej ani prezesem zarządu kolonii.

— Dwa razy — sprostowała Bošković. — I głównym ograniczeniem nie są pieniądze, raczej brak chętnych na tak wielkie poświęcenie, bo to jakby... rezygnacja z siebie, ale jeśli zależy ci naprawdę mocno, to... — znacząco zawiesiła głos, po czym dodała: — Poza tym, za chwilę największe fortuny Troi przestaną cokolwiek znaczyć. A gdybym załatwiła im taki zabieg?

— Im?

— Scott zaofiarował siebie jako biorcę.

Herfer zaniemówiła. Z trudem hamowała wzbierający gniew. Wreszcie odezwała się lodowatym tonem, wyrażając myśl, która od dobrej chwili krążyła jej po głowie:

— Nie robisz tego z czystej życzliwości. Sumienia też nie masz. Do czego jesteśmy wam potrzebni?

Eiko uśmiechnęła się ze zrozumieniem i musnęła opuszkami palców drugą dłoń leżącego chłopca, raz po raz, zupełnie od niechcenia, jakby chciała sprawdzić jego podatność na łaskotki. Tamara obserwowała to, marszcząc brwi.

— Widzisz, spędzimy na orbicie sporo czasu. Naprawdę sporo. Wysłaliśmy na Sati sygnał SOS, ale zanim tam dotrze i zanim wyślą ratowników, upłyną dziesięciolecia. Potrzebny nam dobry ogrodnik. Piekielnie dobry. Taki, do którego, jak do ciebie, rośliny będą lgnąć i wzrastać jak zahipnotyzowane. Zapewnisz nam wyżywienie na lata.

— A mój mąż? — Zmarszczyła brwi. — Będzie opróżniał wam popielniczki?

— Scott potrafi pieprzyć się jak mało kto i posiada nasienie wysokiej jakości. Sama badałam. — Padło szczere wyznanie. — A to niezwykle istotne, jeśli mamy myśleć o odbudowaniu populacji, nie uważasz?

Drobne palce Bošković zwinnie wślizgnęły się pomiędzy chude palce Miszy. Zaczęła bawić się dłonią chłopca jak zabawką. Misza poruszył się niespokojnie; ogrodniczka skrzywiła się z niesmakiem.

— Nasz troskliwy zarząd pomyślał o wszystkim — stwierdziła drwiąco, obeszła łóżko i odepchnęła Eiko od syna, wciskając się pomiędzy nich. — Szkoda, że nie o wszystkich, banda zakłamanych skurwieli.

— Ty pewnie na ich miejscu od razu znalazłabyś receptę na cudowne ocalenie, prawda?

— Nie. Ale ja zostałabym do końca z ludźmi, którzy powierzyli mi swój los.

Eiko chciała przysiąść na skraju materaca, ale Herfer i na to nie pozwoliła, z zapałem zabierając się za poprawianie szpitalnej pościeli.

— To co proponuję, nie jest najgorszym możliwym wyjściem. — Bošković oparła dłonie o dolny szczyt łóżka. — Dla Miszy to byłoby jak życie po śmierci, o ile w nie wierzysz.

Tamara na moment zamarła w bezruchu, po czym przypadła do Eiko i szarpiąc za ramię, pociągnęła za sobą na korytarz.

— Nie mów przy nim o śmierci — wycedziła. — Nigdy!

Usta Bošković przyozdobił niepewny, ni to zdziwiony, ni to pełen politowania uśmiech.

— On nas nie usłyszy, kochana.

Protekcjonalny ton rywalki jeszcze bardziej rozsierdził Herfer.

— Gówno wiesz! Wynoś się! — wrzasnęła jej prosto w twarz.

Eiko obejrzała się za siebie; na szczęście o tej porze był pusty.

— Przemyśl to — powiedziała spokojnie. — Śmierć to cholernie głupi i zły wybór, gdy ktoś oferuje ci życie.

W oczach Tamary zalśniły łzy.

— Wynoś się — powtórzyła przez zaciśnięte zęby.

Niezrażona Bošković minęła ją, wzruszając lekko ramionami.

— Wrócę — zapowiedziała.

Ogrodniczka zbyła to milczeniem.



***



Zapomniany „Odyseusz” od ponad dwóch stuleci krążył po cmentarnej orbicie Troi. Od czasu, gdy na Resos zasiedlono pierwsze kopuły mieszkalne, na jego pokładzie nie postała ludzka stopa. Dopiero po katastrofie Kreuzy wysłano ekipę, by oceniła stan starego gwiazdolotu. Czas okazał się dla niego niezwykle łaskawy: wymagał kilku drobnych, w skali takiego kolosa, lecz niezbędnych napraw. Oficjalnie od dawna przeznaczono go do pełnienia funkcji statku-muzeum, lecz dopiero teraz znalazły się na to fundusze, a pośpiech usprawiedliwiano przygotowaniami do nadchodzącej okrągłej rocznicy powstania kolonii. Resnet huczał od plotek o naciągającym kataklizmie, lecz wszystkie dementowano, wyśmiewając tych, którzy dawali im wiarę.

Odlotu pierwszej ewakuowanej grupy nie utrzymywano w tajemnicy. Członkowie głównej rady naukowej i wysłannicy zarządu kolonii na „Odyseusza” odlecieli z należną pompą i w świetle jupiterów. Kieran Mituriani, gwiazdor trojańskiego reportażu, co dzień donosił o przygotowaniach do otwarcia statku-muzeum. Transmisjom, przemówieniom i wywiadom nadawanym ze starego gwiazdolotu nie było końca. Spadkobiercy ojców założycieli kolonii z dumą ogłaszali co dnia w Resnecie, jak świetlana przyszłość czeka Troję. Do publicznej wiadomości nie podano, że zabrali na orbitę także rodziny. Życie kolonistów na pozór toczyło się niezmiennym, leniwym rytmem.

Ale tylko na pozór.

Niebo ponad dachem kopuły dziewiątego, ostatniego kręgu nieubłaganie ciemniało, a ostatnie promienie żółtej gwiazdy znaczyły zachód bladą poświatą. O tej porze ruch zamierał; nocna zmiana zakładów przetwarzających trojańskie węglowodory niedawno zaczęła pracę. Wśród prawie tuzina młodych ludzi oczekujących przy krańcu pasm komunikacyjnych Scott nie rozpoznał ani jednej znajomej twarzy. Obcy nie przypominali spóźnionych robotników, czekających na transport do domu, raczej naukowców, gotowych do eksploracji niegościnnych pustkowi Resos i tylko dłonie, nerwowo zaciskane na symbolicznych bagażach nie pasowały do obrazu codziennej rutyny. Herfer czuł się wśród nich tak niepewnie, jakby czekali na śmierć.

Raz za razem rozglądał się nerwowo. Nie liczył na to, że Tamara przyjdzie go pożegnać, choć domyśliła się, że odlatują właśnie dzisiaj. Eiko też się spóźniała, ale ją z pewnością musiało zatrzymać coś ważnego. Rozumiał to, ale odczuwał coraz większy niepokój. Ona tak naprawdę ma cię gdzieś, skończysz jako luksusowa męska dziwka dla VIP-ów, usłyszał w głowie drwiące słowa, wypowiedziane niedawno przez byłą żonę.

Potrafisz mówić o kimkolwiek, nie plując jadem?, spytał poprzedniego poranka. Odwiedził ją w parku gdzie, jak gdyby nie nadciągał koniec świata, pielęgnowała zieleniec.

O niej nie umiem inaczej, odparła wtedy.

Widzisz... Przez ten rok, kiedy byliśmy razem, dostałem od niej więcej ciepła, niż od ciebie przez wszystkie lata. Dla ciebie istnieje tylko Misza, ja się nigdy nie liczyłem, wyznał szczerze, licząc że sprawi jej przykrość.

Dla ciebie za szybko przestał istnieć. Musiałam kochać go za nas dwoje, odparowała. Te słowa dziś bolały tak samo, jak wczoraj. Przecież Scott na swój sposób kochał pogrążonego we śnie syna.

— Cześć. — Eiko pojawiła się nagle, jakby znikąd i po kumpelsku klepnęła Herfera w plecy.

Drgnął, zaskoczony. Nigdy nie witała go w ten sposób.

— Postanowiła zostać — szepnął, nie odpowiadając na powitanie.

— Trudno. — Potrząsnęła głową z żalem, po czym głośno zwróciła się do wszystkich: — Chodźmy. Nie mamy wiele czasu. Pogoda się psuje.

Milcząca grupka wybranych powędrowała do wrót. W długim korytarzu śluzy wszyscy w skupieniu założyli kombinezony termiczne, uprzęże tlenowe i przystroili twarze w przezroczyste maski. Panel z boku zewnętrznego włazu zasygnalizował gotowość do pracy jadowicie zielonym światełkiem. Wczepiony weń kołnierz naukowego pojazdu eksploracyjnego SEV zaraportował szczelność połączenia. Eiko wstukała kod, poczekała na pozwolenie programu i ręcznie zwolniła blokadę. Gdy skrzydło włazu uniosło się dostojnie, ukazując wnętrze wehikułu badawczego naprędce przystosowanego do przewozu pasażerów, skinęła na obecnych zapraszającym gestem.

Ani jednym słowem nie zmąciła ciszy, odmierzanej miarowym popiskiwaniem automatów.

Dopiero, gdy pojazd odłączył się od habitatu, a łososiowy pył skrył przed oczami uciekinierów kopuły mieszkalne i słońce Troi opadło za horyzont, dały się słyszeć pierwsze rozmowy. Pełne napięcia, zdawkowe, nieskładne, pobrzmiewały aż do momentu, gdy ciemność za wizjerami wehikułu przeszyły strumienie oślepiającego światła. Trojański wicher zawył jeszcze wścieklej, przywodząc na myśl ryk silników gigantów wydobywczych, wzdłuż i wszerz przemierzających Resos, pył zawirował gwałtowniej, jak podczas zamieci. Człowiek za kokpitem zatrzymał pojazd z przekleństwem na ustach i zawołał z przejęciem:

— Uszczelnijcie maski! Jeśli ktoś zdjął, niech założy natychmiast!

— Czemu stoimy? — Scott poderwał się z miejsca i biegał między wizjerami, usiłując cokolwiek dojrzeć. — Jedźmy, do cholery!

— Zablokowali nas — odkrzyknał pilot.

— Kto? Co? — zaczęli wołać pasażerowie, niespokojnie wiercąc się w fotelach.

Scott poczuł, że Eiko szuka go spojrzeniem. Odwrócił się; patrzyła wymownie, przepraszająco, jak dziecko, które nabroiło. Wiedziała, kto przeszkodził im w ucieczce, zrozumiał.

Na zewnątrz zaroiło się od cieni; właz zadźwięczał niczym dzwon. Zdawało się, że ktoś uderzał w niego stalową pięścią jak taran we wrota starożytnej twierdzy.

— Nie ma wolnych miejsc! — krzyczała jakaś kobieta, choć natręci na zewnątrz nie mogli jej usłyszeć i biła dłonią w okienko bulaja. — Nie ma!

— Czego chcą? — Scott powoli podszedł do Eiko.

Przymknęła powieki i lekko spuściła głowę.

— Chcą żyć...

— Ale nie naszym kosztem. — Tęgawy szef naukowców bezceremonialnie wepchnął się między nich. — Skoro nie da się ich wyminąć, każ kierowcy wycofać. Niech cofa, do cholery!

— Tam są ludzie — zagrzmiał kierowca za plecami Bošković. — Mam ich stratować?

— Tak, do jasnej cholery!

— Tak, jeśli nie ustąpią! — Rozległy się okrzyki poparcia z głębi pojazdu. — Ruszać! Natychmiast! Nikogo nie zabieramy! Nie mamy czasu!

— Każ mu ruszać. — Uczony chwycił Eiko, potrząsnął nią jak lalką, po czym, zanim Scott zdołał go powstrzymać, popchnął ją w kierunku kokpitu. — Już!

Zatrzymała się w ramionach stojącego w przejściu kierowcy, zaciskając powieki aż do bólu; dudnienie z zewnątrz przybrało na sile. Wehikułem zakołysało, światła na zewnątrz przygasły. Scott i mocujący się z nim naukowiec stracili równowagę i wylądowali na podłodze. Poszycie zadźwięczało, a głuchy huk zasygnalizował podpięcie kołnierza obcego pojazdu do włazu.

— Wejdą! — Pilot odepchnął Eiko i dopadł ekranu z podglądem otoczenia. — Podczepiają MEV-a! Sprawdzić kombinezony! Założyć maski!

Wtedy w Bošković coś pękło: straciła całe opanowanie, drżąc i łkając wpełzła pomiędzy fotele i zastygła tam skulona, otaczając głowę ramionami jak przestraszone dziecko. Scott prawie na czworakach dotarł do kokpitu i podążył wzrokiem za grubym paluchem pilota, wskazującym wpięty w ich port dokujący górniczy wehikuł ratunkowy. Oprogramowanie pojazdów tego typu łamało wszelkie zabezpieczenia wrót, co znacząco ułatwiało niesienie pomocy, a w ich przypadku — czyniło bezbronnymi. Potem zerknął na zagradzającego im drogę wydobywczego giganta.

Zrozumiał.

Hałasy i krzyki naukowców w jednej chwili ucichły. Skrzydła włazu rozsunęły się powoli, ukazując otwarte przejście do śluzy MEV-a górników.

— Wypierdalać! — Schrypnięty głos wielkoluda, który stanął w progu, przeszył powietrze niczym grzmot. — Wszyscy, kurwa, wypierdalać! Koniec wycieczki, pieprzone mieszczuchy.

Nikt z obecnych nawet nie drgnął.



***



Światła kosmodromu coraz śmielej rozpraszały mętny trojański mrok. Wehikuł ekspedycyjny toczył się ku nim nieśpiesznie. Na zewnątrz bez przeszkód hulał coraz gwałtowniejszy wiatr, ciskając pyłem o wizjery; po jednej stronie pojazdu zasypał je prawie szczelnie. Stłoczeni górnicy i członkowie ich rodzin zajmowali każdy skrawek wolnego miejsca; tylko dla niewielu starczyło foteli. Milczeli, czasem tylko ten i ów pozwalał sobie na nerwowe westchnienie. Pogoda nie sprzyjała startom wahadłowców, ale na razie nikt głośno nie wyrażał trapiących wszystkich obaw. Co będzie, jeśli kosmodrom odwoła lot? Przecież podróżujący naukowym wehikułem ekspedycyjnym górnicy nie mieli dokąd wracać. Nie po tym, jak wyrzucili z niego uczonych.

Nie, nie porzucili tamtych na pastwę mroźnych pustkowi Resos. Zostawili im MEV-a i bezużytecznego już giganta, przezornie pozbawiając je łączności. Możecie w nim mieszkać do końca świata, zadrwił któryś z górników na pożegnanie, ale mało kogo rozbawił ten żart. Naukowcom, poturbowanym w bezpardonowej szarpaninie, która rozpętała się w chwilę po wtargnięciu do ich wehikułu, nie było do śmiechu.

Górnicy stracili przez tamte przepychanki sporo cennego czasu. Burza pyłowa rosła w siłę, stanowiąc jednocześnie wiarygodne alibi opóźnienia. Tamara zdjęła maskę i odetchnęła głęboko. Przez moment wydawało jej się, że czuje na języku pył Resos. Oblizała spieczone wargi — metaliczny posmak jeszcze przybrał na intensywności. Mocniej ścisnęła dłoń przypiętego pasami do fotela, nieprzytomnego Miszki.

— Jeśli zdradzisz nas choćby słowem, zabiję — mruknęła do siedzącej z drugiej strony Eiko.

Bošković skinęła głową, choć bardziej domyśliła się niż usłyszała, co powiedziała rywalka. Również zdjęła maskę, aby nie być słyszaną przez resztę uciekinierów.

— Dobrze, mamo — odparła.

— Nie mów tak. Nie pozwalam ci tak mówić.

— Dobrze, mamo — powtórzyła przymilnie, unosząc ramiona i skrywając w nich głowę, zupełnie tak, jak niegdyś zwykł robić Miszka.

Scott z fotela naprzeciwko patrzył na obie kobiety z lękiem i niedowierzaniem. Tak jak Eiko, raczej odgadł niż pojął znaczenie tych słów. Tamara unikała jak ognia kontaktu wzrokowego z siedzącą obok Bošković. Całą nienawiść do niej kumulowała w spojrzeniu, którym obdarzała byłego męża. To wszystko twoja wina, draniu, zdawała się mówić.

— Kiedy to zrobiłaś? — spytała po chwili.

— Zaraz po tym, jak odmówiłaś. Zmartwiłem się, że nie chciałaś mnie ocalić.

— Zamknij się, zdziro. Nie masz prawa przemawiać w jego imieniu.

— Teraz już mam — odparła przekornie, podciągnęła się w fotelu i zaczęła machać nogami nad podłogą jak dziecko.

— Jesteś tylko piracką kopią zapasową. Ukradzionym plikiem, rozumiesz?

— Nie kochasz mnie już, mamo?

Tamara z wściekłością wcisnęła maskę na twarz i odcięła łączność. Jeszcze mocniej ścisnęła dłoń syna, żałując, że nie czuje ciepła skóry. Ich palce dzieliły dwie warstwy rękawic, sprawiając że Miszka zdawał się być tak odległy, że prawie nierzeczywisty. Mniej prawdziwy, niż kobieta, która — matka przygryzła wargi w bezsilnej złości — ukradła jego jaźń. Rozumiała dlaczego. Znała powód i motyw, ale to ani trochę nie czyniło całej sytuacji bardziej znośną. Ogrodniczka wyrzucała sobie, że pozwoliła przejrzeć się na wylot, choć żadnym nieostrożnym słowem nie zdradziła swego zamysłu. Ale kochanka męża odgadła jej zamiary. Czyżby telepatia, w którą wierzono na starej Ziemi istniała naprawdę?

Gdy ekipa wydobywczego giganta siłą wyrzucała naukowców z pojazdu eksploracyjnego, Eiko zastygła na podłodze, mocno zaciskając powieki i zatykając uszy pięściami tak, jak zwykł czynić to w dzieciństwie przestraszony Miszka. Tamarę rozsierdził ten widok, przywołując bolesne wspomnienia; szturchnęła w ramię dalekiego krewnego, potężnego mężczyznę o nazwisku Rodriquez, by zajął się leżącą. Ledwo facet złapał ramię Bošković i bez ceregieli wyszarpnął ją spomiędzy foteli, zaczęła krzyczeć. Wołała matkę w języku, którego nie miała prawa znać i w sposób przyprawiający Herfer o szaleństwo. Uległa odruchowi, jaki wiedzie owcę ku kwilącemu jagnięciu; odepchnęła kuzyna i przypadła do Bošković, instynktownie chcąc ją obronić.

Dopiero gdy Eiko uniosła powieki i Tamara spojrzała w jej czarne oczy, tak niepodobne do szarych oczu Miszki, przyszło opamiętanie. Cofnęła się z odrazą; pojęła w jednej chwili, do czego posunęła się rywalka, by ocalić życie. Miała ochotę rozszarpać ją na strzępy, ale sparaliżowane szokiem ciało odmówiło posłuszeństwa. Herfer siedziała bezradnie na podłodze; dopiero po chwili zauważyła, jak bardzo drżą jej ręce i kolana. Odwzorowanie świadomości, szepnęła prawie bezgłośnie. Wtedy kochanka męża powoli skinęła głową.

Tamara gardziła sobą, za to że pozwoliła Bošković zostać. Czuła jednak, że gdyby tego nie zrobiła, znienawidziła by siebie na dobre. Zwłaszcza, że to obecność Eiko mogła sprawić, by ekipa portu kosmicznego nie zadawała zbędnych pytań.

Wehikuł naukowy z wysiłkiem wtoczył się na teren kosmodromu. Dokładnie zasypany pyłem plac przed głównym budynkiem przemierzał z rzężeniem coraz bardziej przeciążonego silnika, by wreszcie zastygnąć wpół drogi. Wysiłki człowieka, który zastąpił pozostawionego z naukowcami pilota na niewiele się zdały i gdy już wyglądało na to, że zostaną zasypani całunem pyłu o włos od celu, zamieć ustała jak ręką odjął. Wicher przestał uderzać o ściany pojazdu, a z radia zamiast trzasków i szumów popłynął głos z kontroli lotów.

...SEV-24, macie cholernego farta. Meteorolodzy zapowiadają parę godzin spokoju, choć wygląda na to, że czeka was mały spacer, odbiór.

Eiko odetchnęła z ulgą i filuternie uśmiechnęła się do Scotta. Zażenowany odwrócił wzrok, po czym wstał i podszedł do Miszki.

— Poniosę go — zapowiedział.

Tamara skinęła głową z wdzięcznością.



***



Niewielu uciekinierów ze skazanego na zagładę Resos miało wcześniej okazję opuszczać Troję. Niegościnny i nieprzyjazny glob ich przodkowie oswoili na tyle, by życie na nim uczynić komfortowym, a przynajmniej znośnym. Doświadczenie podróży na orbitę, towarzyszące mu przeciążenia i niebezpieczeństwa stanowiły dla nich nowe, przerażające doznania. Tamara, czując miażdżący piersi ciężar zaczęła się modlić, ale nie zdołała poruszyć ręką, choć chciała w instynktownym geście przywrócić do życia relikt niegdyś wyznawanej, ale zapomnianej już wiary. Przeciążenie spętało ciało, wibracje silników wprawiły je w prawie agonalne drżenie, huk pomieszał słowa pacierza. Pod zaciśniętymi powiekami wirowały przerażone twarze naukowców, pozostawionych na Troi, uśmiechy przyjaciół i rodziny, soczysta zieleń bukszpanu w parku, grzywka przyklejona do spoconego czoła Scotta w chwili, gdy dochodził. Tak, zdzira miała rację: umiał się pieprzyć jak mało kto. Umysł przeszywało wołanie Miszki: Mamuszka, mamuszka!

A potem wszystko ustało.

Tamara zapamiętała z tego etapu lotu wrażenie idealnej bezcielesności i lęk, że może to przedtem naprawdę było agonią. Powoli przywykała do nieważkości; nie od razu porzuciła tę obawę, dopiero sztuczne ciążenie na „Odyseuszu” przypomniało jej o tym, że nadal żyje, a zresztą stary statek w żaden sposób nie przypominał raju. Nikt nie wyszedł im na powitanie: gwiazdolot, przedstawiany na transmisjach jako gwarne, przyjazne miejsce okazał się wydmuszką, ponurym sarkofagiem, krążącym po orbicie tylko z przyzwyczajenia.

Mimo to, transmisje na planetę trwały nadal.

Kieran Mituriani siedział w mesie, montując właśnie kolejny propagandowy program z nagranych wcześniej materiałów, otoczony czterema wirtualnymi ekranami. Dwóch oficjeli na jednym z nich toczyło ożywioną dyskusję, spierając się, czy umożliwić szkolnym wycieczkom przeloty starym wahadłowcem pasażerskim po okazyjnej cenie, czy poprzestać na bezpieczniejszym, wirtualnym zwiedzaniu. Na drugim z monitorów wiceszefowa zarządu oprowadzała po muzeum grupkę dzieci, trzymając za ręce dwoje najmłodszych. Trzeci ekran przedstawiał ostanie notowania trojańskiej giełdy; na ostatnim w najlepsze trwał jakiś marny, resnetowy pornos.

— Kieran? — zawołała Eiko, stając w progu.

Leniwie obrócił głowę.

— Marzę o chwili, w której nie będę musiał się w to bawić. — Nie wstał na powitanie, choć Bošković biegła ku niemu z otwartymi ramionami. — Gdzie ta pieprzona asteroida?

Pozostał obojętny nawet wtedy, gdy usiadła mu na kolanach i przytuliła się do niego mocno, zasypując pocałunkami przedwcześnie pomarszczoną szyję i pokryte kilkudniowym zarostem, zwiędłe policzki. Kilku górników zarechotało rubasznie.

— Tak bardzo żałujesz, że jeszcze nie spadła? — Wściekły Scott patrzył na ten obrazek mocno przyciskając Miszkę do piersi, a Tamara doskoczyła do Bošković i mocno szarpnąwszy za ramię, zrzuciła z kolan Kierana, prawie krzycząc:

— Co ty wyprawiasz?

— Nic, mamo — pisnęła Eiko, podnosząc się z podłogi. — Zapomniałem się.

— Mamo? — W głosie dziennikarza zabrzmiało rozbawienie. — Adoptowałaś ją?

— Coś w tym rodzaju — odburknęła ogrodniczka. — Gdzie wszyscy?

— Tam, gdzie powinni być. — Padła odpowiedź.

— To znaczy? — Rodriquez ruszyli ku dziennikarzowi; miny jego kolegów też nie wróżyły nic dobrego.

— Nie wiecie? — Usta Miturianiego rozszerzył obłudny uśmiech. — To chyba znaczy, że nie wy powinniście tu trafić.

— Tak. To nie oni — potwierdziła szeptem Eiko.

— Gdzie wszyscy, kurna? — powtórzył groźnie górnik, chwycił dziennikarza za kołnierz i szarpnął mocno. — Gdzie, skurwielu?

W tym samym momencie ekrany za plecami Kierana zamigotały, by aż po brzegi wypełnić się plątaniną zakłóceń.

— Resnet padł — zauważyła z przejęciem Tamara. — O Boże...

Czoło Scotta pokryło się potem. Powoli ułożył Miszkę na stole i ciężko opadł na krzesło. Chłopak poruszył się niespokojnie, widocznie niezadowolony z niewygód twardego blatu. Ojciec natychmiast ujął jego dłoń. Rodriquez puścił bluzę dziennikarza i spytał ciszej:

— Jesteś tu sam?

Mituriani wygładził zmięty materiał i wyłączył zaszumione ekrany. Na pozostałych dwóch oficjele wciąż ściskali sobie dłonie i kiwali z uznaniem głowami, odgrywając świetnie wyuczone role.

— Nie. Nasi przyjaciele ze świecznika już śpią. Ludzie, których podmieniliście, mieli zadbać, by ich sen przebiegał spokojnie. To byli lekarze, specjaliści od układów podtrzymania życia, hibernacji, sztucznej inteligencji i całego tego kosmicznego złomu. Nie wierzcie reswizji; ten statek to wrak. Nie nadaje się nawet na muzeum. Teraz to wy musicie o niego zadbać. O siebie też, bo coś mi się zdaje, że jest was o wiele za dużo, jak na tutejszy cherlawy system podtrzymania życia. No i zatroszczyć się o tych zamrożonych skurwieli, przede wszystkim. Bo po to tu jesteście.

— Niedoczekanie ich! — Głosy oburzonych pracowników giganta poniosły się echem po korytarzach statku. — Nie będziemy pieścić zdrajców!

— Obudzić, kurna, to całe towarzystwo i odesłać z powrotem na Troję!

— Nie uprzedziła was? — Po ustach Kierana wciąż błąkał się ironiczny uśmieszek.

Ciężkie spojrzenia Herferów zastygły na zakłopotanej Eiko.

— Przepraszam, mamo — oznajmiła Bošković i znów wtuliła głowę w ramiona jak Miszka.

Tamara przysięgłaby, że widzi w jej oczach prawdziwy wstyd i ani jednej iskierki mściwego triumfu, choć podświadomie oczekiwała, że go zobaczy. Powściągnęła chęć wyszarpania manipulantki za włosy i powoli rozprostowała palce, bezwiednie zaciśnięte w pięści. Odwróciła się, podeszła do syna i położyła drżącą dłoń na jego czole.

Wtedy Miszka uniósł powieki.



***



Troja milczała. Nie udało się przywrócić połączenia z resnetem, nawet kosmodrom w centrum kontynentu nie odpowiadał. Poczucie izolacji przytłaczało Trojańczyków, bo choć doświadczali go codziennie, zamknięci w kopułach habitatu, tutaj przybrało ekstremalne formy. Po początkowej euforii, teraz niewielu uważało się za w czepku urodzonych. „Odyseusz” dobitnie okazywał niechęć pasażerom na gapę, prowokując awarię za awarią. Prowizoryczne naprawy, wystarczające dla wydobywczej machiny pełzającej po bezdrożach Resos nie sprawdzały się na starym statku międzygwiezdnym. Do tej pory górnikom starczało i umiejętności, i zapału, by likwidować kolejne usterki, ale coraz częściej powtarzali, że warto wysłać zwiad na Resos. Ktoś musiał przeżyć, coś na pewno zostało, po prostu leży łączność, ludzie wyrażali naiwne nadzieje.

Tamara jak tylko mogła unikała tych, którzy wciąż i wciąż trąbili o konieczności powrotu, zwłaszcza, że u wielu z nich wyczuwała niechęć, pretensje lub kiełkującą nienawiść. Po co ściągałaś nas na ten złom? Po co, co cholery, do nas z tym przyszłaś? Dlaczego nie powiedziałaś, że ogród nie wykarmi nas wszystkich? W gigancie też mielibyśmy jakieś szanse. Czy nie lepiej byłoby zginąć od razu tam, na dole, niż zdychać z głodu tutaj?

Zaciskała zęby, choć z początku nikt nie mówił tego głośno. Dopiero gdy prom wysłany na rekonesans rozwiał resztki nadziei na możliwość powrotu na planetę, stała się obiektem jawnej nienawiści. Na całe dnie znikała w sekcji ogrodniczej, za towarzystwo mając jedynie milczącego Miszkę i nieodstępną Eiko, ale nie rodząca się rywalizacja pomiędzy prawdziwym i nieprawdziwym synem spędzała jej sen z powiek. Ciągłe awarie zasilania i skoki temperatury nie służyły roślinom: hydroponiczne uprawy wzrastały wyjątkowo opornie. Dziwiło ją to i frustrowało: ona, najbardziej utytułowana ogrodniczka Resos, nie potrafiła zmusić do plonowania najprymitywniejszego zielska.

Jakby rośliny odwróciły się od niej za karę.

Herfer jak mogła, unikała myśli o najbliższej przyszłości. Nie zdołała jednak uniknąć nieproszonej wizyty.

— Nie możemy dłużej czekać. — Rodriquez nie należał do osób pogodnych, ale tym razem wyglądał wyjątkowo ponuro z marsem na czole i dłońmi ukrytymi w kieszeniach. — Zapasy się kończą, wiesz przecież, kurna.

W odpowiedzi skinęła głową niechętnie. Gdzieś z głębi hali, gęsto zastawionej wielopoziomowymi rzędami stelaży uprawnych dobiegało niewyraźne odliczanie. Dwaa... anaście, trzynaa... aście, czterna... aście... Szszszuka... am! Potem zabuczał silniczek i zaskrzypiały kółka wózka inwalidzkiego, zmajstrowanego przez któregoś z górników.

Miszka i Eiko bawili się w chowanego.

— Czekać... Na co? — spytała, nie odrywając wzroku od wątłych, żółknących liści fasoli.

Kieran minął ogrodniczkę udając, że interesują go rośliny. Skubnął nawet którąś, powąchał, zmiażdżył w dłoni i cisnął na podłogę.

— Nie udawaj głupiej — mruknął, stając obok Herfer. — Twój mąż obliczył, która sekcja na tym złomie żre najwięcej energii.

Trzymający się dotąd z tylu Scott chrząknął nerwowo.

— Mogłem popełnić błąd — zastrzegł skwapliwie. — I nic nie sugerowałem.

Tamara odwróciła się powoli. Wyglądało na to, że nie chciał ponosić odpowiedzialności za coś, co wciąż pozostawało dla niej tajemnicą. Otoczona przez trzech mężczyzn oparła się o półki hydroponicznej hodowli i przebiegła wzrokiem po twarzy każdego z nich.

— Zamierzacie odciąć mi ogródek?

— Nie! — Żachnął się górnik. — To byłoby samobójstwo, nie uważasz?

— Jest inne wyjście — podpowiedział Mituriani. — Drastyczne, ale rozwiązałoby wiele problemów.

Scott milczał, zatapiając spojrzenie w podłodze. Tamara zmarszczyła brwi.

— Czy wy myślicie o...

Nie dokończyła, bo pomiędzy nich z głośnym buczeniem silniczka wjechał Miszka i skrył się za plecami ojca, umykając przed ścigającą go Eiko. Dopadła go bez trudu, by klepnąwszy w ramię, triumfalnie zawołać „Berek!” i pognać gdzieś w głąb hali. Chłopiec na wózku ze skrzypiącymi kółkami podążył za nią, o mało co nie przejeżdżając Rodriquezowi po stopach. Uwagi Tamary nie uszła odraza, z którą mąż obserwował tę zabawę. Czy też dostrzegał w tej niby beztroskiej grze element rywalizacji i to, jak uparcie Eiko usiłowała dowieść, że jest lepszym Miszką niż Miszka?

— Tak. — Górnik pokiwał głową, bardziej nad zachowaniem Bošković niż dla rozwiania wątpliwości Herfer. — I to jak najszybciej, dopóki jedyny lekarz na statku nie zidiocieje do szczętu.

Tamara stanęła naprzeciw niego, zaciskając gniewnie pięści.

— Przejęła osobowość mojego syna — wyjaśniła zimno. — A on nie jest idiotą.

Niespodziewanie poparł go Kieran.

— Jest. Prawie dorosły, a zachowuje się jak siedmiolatek — orzekł, wydymając wargi. — Ale co do niej, to dam sobie rękę uciąć, że tylko gra. Nie wiem tylko, w co.

— Jak na kogoś, kto spał przez ostatnich osiem lat — zauważył urażony Scott — Misza zachowuje się mniej idiotycznie niż ty.

— Osiem lat, a wy już odtrąbiliście cudowne uzdrowienie — odgryzł się dziennikarz. — Nie pomyślałeś, że to stan przejściowy? Do tej pory nikt z zespołem się nie obudził. Naprawdę uważasz, że wystarczy oderwać chorego od planety, by wszystko minęło jak ręką odjął? Co zrobisz, jeśli znowu zapadnie w sen?

Tamara już otwierała usta, by wspomóc męża, gdy zniecierpliwiony Rodriquez walnął bokiem dłoni we wspornik hodowli.

— Do kurwy nędzy, nie o tym mieliśmy gadać — zagrzmiał.

Jakby w odpowiedzi na to uderzenie światła zamigotały i zgasły. Zanim zapłonęły lampy awaryjne hala na moment pogrążyła się w mroku. Panele dostarczające roślinom namiastkę słońca pozostały jednak ciemne. Ogrodniczka przypadła do konstrukcji i zaczęła kopać ożebrowanie podtrzymujące uprawy. Scott złapał ją w pół i z trudem odciągnął na bok.

— Widzicie? — wołała. — Tu nic nie urośnie, nic! Rozumiecie? Nic! Za niedługo zrobi się zimno, a zanim to naprawicie, połowa zwiędnie. — Gwałtownym szarpnięciem uwolniła się z ramion męża i powiedziała już całkiem spokojnie: — Idę po Miszkę. Trzeba go stąd zabrać, powinien założyć coś ciepłego.

— Ja pójdę. — Herfer zastąpił jej drogę. — Ty musisz z nimi pogadać.

— Nie — warknęła. — Nic nie muszę, rozumiesz?

— Żyć też wcale nie musisz. — Drwina Rodriqueza sprawiła, że od razu przestała się ciskać. — Bo wygląda na to, że nie chcesz.

Zastygła w bezruchu, zaskoczona. Jego słowa zabrzmiały jak groźba.

— Co powiedziałeś? — Odwróciła się powoli.

— Słyszałaś go. — Dziennikarz splótł ręce na piersi. — Wybieraj: albo oni, albo my.

Zapadła cisza. Kroki odchodzącego Scotta dudniły Tamarze pod czaszką tak donośnie, jakby ktoś okładał jej głowę obuchem. Drań, pomyślała. Nie pierwszy raz, gdy robi się gorąco, znika jak kamfora. Przeniosła wzrok na Rodriqueza, szukając pomocy. Cień na twarzy i przygarbione plecy wielkoluda zdradzały, jak bardzo ciąży mu odpowiedzialność.

— Ten wybór nie należy do mnie — wycedziła lodowato. — Wy już zdecydowaliście, prawda? I to bez mojego udziału.

— Prawda — wypalił górnik. — Wiesz, dlaczego? Mało ostatnio się udzielasz, kurna. Sama się odsunęłaś — w jego głosie coraz wyraźniej brzmiała przygana — więc nie wyjeżdżaj mi tu z durnymi pretensjami. Nie chcesz się angażować? Dobrze. Musisz tylko pogadać z twoją, ehem, niby-córką i wyłuszczyć jej, co i jak. To wszystko.

Herfer zjeżyła się jeszcze bardziej.

— Sami to zróbcie.

— Już próbowaliśmy. — Kieran ruszył ku wyjściu. — Usiłowałem przemówić jej do rozsądku, ale... Udaje, że zapomniała, kim naprawdę jest. Ale tylko udaje, wiem to. Wymyśliła sobie genialny sposób na ucieczkę od rzeczywistości. Ale wiem, że zrobi wszystko, by przeżyć.

Minął Tamarę, obdarzając ją nienawistnym spojrzeniem. Co miał jej za złe? To, że pozbawiła statek opieki profesjonalistów, czy raczej to, że mimowolnie odebrała mu Eiko?

A może jedno i drugie.

Wtedy przypominała sobie wycieczkę zwiedzającą muzeum na propagandowym filmiku i poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła.

— Tam są też dzieci — zawołała za dziennikarzem, ale zniknął już w półmroku, zastygłym w głębi hali. — Pomyślałeś o nich?

Nie uzyskała odpowiedzi, więc podniosła wzrok na zasępionego Rodriqueza.

— Wzięliście to pod uwagę? — spytała, szarpiąc go za rękę.

— Przestań pierdolić, Tam — żachnął się. — Gdyby twój syn się nie obudził, pierwsza wymieniłabyś na niego któregoś z tamtych hibernujących sukinsynów.

— Ale nie śpi. Obiecasz, że zostawicie w spokoju dzieci?

— Nooo... Pójdę zobaczyć, co z zasilaniem — odburknął i oddalił się pośpiesznie.

Tamara została sama, zaciskając zęby ze złości. Przed oczami stanęły jej twarze naukowców z Resos i tym razem przygryzła wargi aż do krwi. Nie weźmie w tym udziału, obiecała sobie, nie będzie przekonywać Eiko, już nigdy nie podejmie z taką łatwością decyzji brzemiennych w śmierć. Nie powstrzymywały jej wyłącznie wyrzuty sumienia; obawa przed wtrąceniem syna w więzienie nowego snu przeważyła szalę.

Zrobi wszystko, by zmusić do wzrostu krnąbrne rośliny, obiecała sobie.



***



„Odyseusz” dogorywał powoli, ale serce statku, zaprojektowane tak, by przetrwać za wszelką cenę, wciąż biło. Dostawy energii do sekcji komór hibernacyjnych nie mogły zostać przerwane. Podróż z Sati dwieście lat wcześniej cała ówczesna załoga przebyła w stazie: gwiazdolotu nie projektowano z myślą o jednoczesnym pełnym wykorzystaniu i hibernatorów, i części mieszkalnej. Podczas sztucznego snu załogi miały działać tylko podstawowe systemy, a czas, który upłynął od dziewiczego lotu tylko pogłębił niewydolność przestarzałych rozwiązań i urządzeń.

Nadciągało nieuniknione.

Załatw to z nią, powiedzieli, gdy zrozpaczeni Herferowie przetrząsali każdy kąt statku w poszukiwaniu Miszy. Inaczej nie oddamy wam syna. Jeśli suka nie zechce pomóc, po prostu wydostań od niej kod dostępu do panelu kontrolnego. Sami wyłączymy te pieprzone trumny.

Chłopiec jakby rozpłynął się w powietrzu; w nieużywanym od lat laboratorium znaleziono jego porzucony wózek z wyczerpanym akumulatorem. Tamara, słysząc ultimatum, najpierw rzuciła się Rodriquezowi do gardła, nie bacząc na dysproporcję wzrostu i sił, lecz niewiele wskórała. Człowiek, którego znała od dziecka pokazał drugą, bezlitosną twarz. Wyczuwała, że niewiele brakowało by ludzie, których uprzednio uchroniła przed śmiercią, posunęli się do linczu. Widziała zaciśnięte pięści, głowy wciśnięte w ramiona, spojrzenia spode łba członków ekipy giganta i wycofała się, złorzecząc. Kieran gdzieś przepadł; Scott jak zwykle trzymał się z boku. Gdy mu to wypomniała, nie potrafił znaleźć nic na swoje usprawiedliwienie. Znała to: czuła, że czegoś żałował, czegoś był winien; nie umiała jedynie określić, czego. Nie mogła dłużej unikać Eiko.

Odnalazła ją w hali ogrodniczej. Bošković siedziała skulona w wąskim prześwicie między konstrukcją uprawną a ścianą, z brodą opartą na kolanach.

— On zrobił mi krzywdę, mamo. — Płakała, nie przestając trzeć pięściami oczu jak dziecko.

Tamara kucnęła obok, spoglądając na nią podejrzliwie. Nie od razu nie zrozumiała, o czym tamta mówi.

— Zdjął mi ubranie i... Dotykał mnie... Wszędzie. Chciałem uciec, ale trzymał mocno. — Pociągnęła nosem Eiko i uniosła ręce, pokazując sińce na przedramionach. — A potem... To bolało, mamo. Tam, w dole...

Choć taka skarga w jej ustach trąciła groteską, brzmiała na swój sposób przekonująco. Wygłaszana w pełen pretensji, dziecięcy sposób sprawiła, że włosy stanęły Tamarze dęba na głowie.

— Kto? — spytała mechanicznie, drżąc, że Bošković obwini Scotta.

— Wujek. — Padła odpowiedź. — Mamo, nie pozwól mu więcej mnie skrzywdzić. Obroń mnie, mamo.

W lot pojęła, co usiłował osiągnąć kuzyn, wymuszając stosunek na Eiko, ale najwidoczniej nic nie poszło po jego myśli. Udaje. Gra, przypomniała sobie słowa Kierana. Bo czy to możliwe, że Bošković naprawdę stała się dzieckiem? Zamyślona Herfer poczuła, jak drętwieją jej nogi. Powoli oparła kolana o podłogę. Eiko przypadła do niej i otoczyła ją ramionami, szepcząc:

— Mamo, nie zostawiaj mnie więcej samego.

W pierwszym odruchu Tamara miała ochotę odepchnąć Bošković i rzucić się na nią z pazurami, by siłą wydrzeć przeklęty kod dostępu; powstrzymała się z trudem. Zacisnęła zęby i niechętnie uniosła dłoń, by pogładzić włosy złodziejki jaźni Miszki. Że też akurat jej zarząd powierzył kontrolę nad modułem hibernatorów, pomyślała nienawistnie.

— Kiedy byłeś mały — zaczęła mówić powoli, z namysłem — chciałeś zostać doktorem od zwierzotów. Pamiętasz, dlaczego?

Poczuła, jak serce tamtej zabiło mocno. Przytaczana historia była prawdziwa, ale Eiko nie mogła jej pamiętać, nawet gdyby faktycznie była Miszką. Emocje, którym właśnie ulegała, zakrawały na blagę; musiały być grą. Tamara przełknęła ślinę, oblizała spieczone wargi i kontynuowała:

— Miałeś małego, łaciatego zwierzota, towarzyszył ci wszędzie. Zabierałeś go nawet po kryjomu do szkoły. Właściwie nie miałeś innych przyjaciół. Uwielbiałeś go, choć czasem cię wkurzał. Pewnego dnia kopnąłeś go w gniewie; wpadł pod nadjeżdżający wagonik elektrobusu. Nie uległ zniszczeniu, ale przestał działać. Nie udało się go naprawić.

— Tak — odezwała się cicho Bošković. — Wabił się Striełka.

Dopiero wtedy Tamara odepchnęła ją ze wstrętem. Wycofała się rakiem pod konstrukcję uprawną i zastygła tam, bełkocząc:

— Ale... co? Skąd to wiesz?

Niewzruszona Eiko wzruszyła ramionami.

— Opowiadałaś mi to w szpitalu. Żałowałaś, że nie umiesz przywrócić mu życia, ale obiecałaś sobie, że gdy już urośniesz i będziesz doktorem od zwierzotów, na pewno go naprawisz. Włożyłaś go do pudełka i zamknęłaś w szafie, by przehibernował do lepszych czasów. Tylko że gdy dorosłaś, nie zostałaś ani weterynarzem, ani robotykiem. I twój Striełka nigdy się nie obudził. O ile ktoś nie wyrzucił go wcześniej na śmietnik, to i tak, teraz, podzielił los wszystkich.

Zszokowana Tamara patrzyła na Bošković szeroko otwartymi oczami. Z trudem docierało do niej, że słów tamtej nie znaczyła już naiwna, dziecięca maniera. Odetchnęła głęboko; nagle zrozumiała, że skoro opowiadała to Miszce śpiącemu w szpitalu, to Eiko mogła usłyszeć to przypadkiem, że to nie żadne pieprzone rozdwojenie jaźni, a perfidna gra.

— Podaj im te cholerne kody dostępu — wycedziła.

Bošković uśmiechnęła się nieznacznie.

— Dobrze, mamo.

— Zrób, co każą. Wszystko co każą, rozumiesz?

— Dobrze, mamo. Jeśli obiecasz, że zawsze już będziemy razem. Obiecasz, prawda?

Tamara poczuła, jak przez całe jej ciało przetacza się fala zimna.

— Obiecam — wybełkotała ze wstrętem.

Nie zamierzała dotrzymywać słowa.



***



Serce „Odyseusza” przestało bić. W organizmach zahibernowanych członków zarządu przestał krążyć płyn schładzający, przerwanie procesu uniemożliwiło powrót krwi do ich krwiobiegów. Tamara nie pytała, co stało się z ciałami. Eiko wiedziała, ale milczała; jeszcze bardziej zapamiętale powróciła do udawania dziecka. Gdy Scott bąknął raz pod nosem, że ludzkie mięso nie jest takie złe, żona wypędziła go z ogrodu. Wolała wierzyć, że po prostu wyrzucono zwłoki w przestrzeń. Ale nawet gdy odłączono moduł stazy, zaopatrzenie w energię poprawiło się tylko w niewielkim stopniu. Zupełnie jakby statek uznał, że musi jeszcze oszczędzać siły: oświetlenie główne powracało ze zdwojoną mocą, by niespodziewanie zanikać, temperatura raz rozpieszczała przyjemnym ciepłem, raz osiągała przewidziane w specyfikacjach minimum. Powietrze na powrót stało się ciężkie. Metaliczny posmak wody nie zniknął ani na moment.

Ogród umierał. Strat wywołanych przez przedłużające się awarie nie udało się już odrobić. Załoganci, po wyczerpaniu wszystkich zapasów wrócili do plądrowania hodowli, niszcząc prawie wszystko, co Herfer zdołała zmusić do wzrostu i wynosząc nawet niejadalne części roślin. Wściekła ogrodniczka odpowiedziała buntem: zabarykadowała się w środku z synem, równie nieczuła na groźby i złorzeczenia górników, co na prośby męża i na skamlanie krążącej pod zamkniętymi drzwiami Eiko. Do ratowania pozostało jednak niewiele, a opór Tamary przyspieszył to, czemu chciała zapobiec.

Zmiany nie uszły jej uwadze. Nakręceni głodem natręci przestali dobijać się do drzwi sekcji ogrodniczej. Na statku ucichło: krzyki, kłótnie i echa rozmów, niesione i zniekształcane odbiciami od ścian przestały drażnić uszy. Ustały nawet płaczliwe wołania Eiko. Zafrapowana Tamara zaczęła odliczać kolejne minuty, kwadranse, godziny niespotykanego spokoju nie potrafiąc określić, czy odmierzają noc czy dzień. Monotonia oświetlenia awaryjnego zmieniła je w jedną, niekończącą się torturę i nawet gdy Herfer zdołała zasnąć, jej koszmarne sny przybierały kolor wszechogarniającej sepii. Pomiędzy stelażami uprawnymi krążyły w nich widma ludzi, którym nie pozwoliła opuścić Troi i upiory zahibernowanych: przychodziły i odchodziły, przenikały ściany, opadały sufitu. Raz po raz budziła się z krzykiem, gdy sięgały jej do gardła, rozcapierzając palce o trupich, sinych paznokciach. Głodny Miszka pojękiwał cicho, żałośnie.

— Wpuścisz nas? — Kieran wciąż brzmiał jak opanowany profesjonalista z reswizji. — Czy mamy gadać przez drzwi?

Nie odpowiedziała; podeszła na palcach, zamierając o krok przed progiem tak, by nie zobaczyli jej w bulaju.

— Tamara? — Tym razem usłyszała głos Scotta. — Jesteś tam?

Wstrzymała oddech.

— Słuchaj, uruchamiamy stazę — kontynuował mąż. — Nie ma sensu ciągnąć tego dłużej.

— Idziemy spać — zawtórował mu Mituriani. — Ale zapewne nie zechcesz się przyłączyć.

Roześmiała się chrapliwie.

— Nie zechcę. Słodkich snów, skurwysyny.

— Tamara! — Scott uderzył pięścią w drzwi. — Ty nie musisz, jeśli nie chcesz. Ale pozwól mi zabrać Miszkę. Daj mu szansę.

— Idź do diabła — warknęła. — Nie dostaniesz go.

— Dasz synowi umrzeć z głodu? — Kieran mimo wszystko zachowywał spokój. — Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłaś?

— Nie twoje pieprzone zmartwienie.

— Poniekąd moje. Nie zaśniemy, dopóki nie zakończymy wszystkich nierozwiązanych spraw. Nie pozwolę uzależniać bezpiecznego trwania naszej stazy od waszych chorych skłonności.

— Chorych skłonności? — Herfer przypadła do bulaja i przyklejając raz jeden, raz drugi policzek do szyby, gorączkowo szukała wzrokiem kogoś po drugiej stronie. Przypomniała sobie obietnicę, którą wymusiła na niej Eiko i poważnie pomyślała o szantażu. — Ona was tu przysłała? Zagroziła, że nie kiwnie palcem, jeśli nie dostanie mnie na wyłączność? Jesteś tu, Bošković? Tak bardzo chcesz odebrać mi Miszę i zająć jego miejsce? Nic z tego, słyszysz? Wolę zdechnąć, niż być dla ciebie matką!

— Tamara! — Scott chwycił rączkę i zatargał drzwiami, ale nie puściły. — Oszalałaś?! Otwórz, albo rozwalę te pieprzone drzwi!

— Nigdy! — Odskoczyła, wykonując dłońmi obraźliwy gest. — Nie oddam Miszki nikomu.

Odwróciła się na pięcie i pobiegła w głąb hali, ścigana przekleństwami tamtych. Odnalazła ułożonego na prowizorycznym legowisku syna i przytuliła go mocno. Uspokojony bliskością matki przestał pojękiwać i zamknął oczy. Myśl, że wszystko skończy się w właśnie w ten sposób, przyniosła Tamarze dojmujący ból.

Wiele wysiłku włożyła w to, by go zdławić, ale nie zmieniła raz powziętej decyzji.



***



Z pozoru wszystko wyglądało tak, jak się spodziewali. „Odyseusz”, zabytek z zarania ery podróży międzyplanetarnych, niezmordowanie krążył wokół Troi. W oddali, otoczony wątłym jeszcze pierścieniem, pozostałością rozszarpanego księżyca, biegł dostojny, ametystowy gigant Ladon. Tylko trzaski wywoływane przez jego magnetosferę zakłócały zapętloną, monotonną transmisję ze starego gwiazdolotu, wabiącą – niczym syrena – śpiewnym wezwaniem pomocy.

Ratownicy przybyli dziesiątki lat po katastrofie. Wystarczyły dwa odłamy ze zmienionego w skalny gruz satelity, by z kolonii nie pozostał kamień na kamieniu. Za to na pokładzie „Odyseusza” przybysze znaleźli pogrążonych w sztucznym śnie ocalonych. Garstka szczęśliwców zajmowała kriokomory, w których niegdyś na Troję przybyli ich pradziadowie. To cud, że to wszystko wciąż działa, szeptali Satianie; że powietrze wciąż nadaje się do oddychania, choć na każdym kroku trafiali na coraz to nowe oznaki rozkładu. Rdza pochłaniała sprzęty, elementy z tworzyw sztucznych po trochu kruszały, ściany opanowywała wilgoć. Włazy stawiały opór, echa skrzypienia zawiasów niosły się po niedoświetlonych korytarzach. Niesprawne lampy plamiły cieniem magazyny, łączniki, laboratoria. Temperatura spadła niekomfortowo nisko, jedynie w sekcji upraw hydroponicznych osiągając znośne wartości. Tylko cieplarni nie opuścił złoty blask sztucznego Słońca. Zdziczałe, pozbawione kontroli rośliny porzuciły przypisane im miejsca, wypełzły na podłogę i ściany, spływając falami ze stelaży, przenikając nawet na korytarz. Ratownicy pokazywali je sobie, zafascynowani ich siłą i żywotnością.

Z początku uznali, że uszkodziły nawet właz: długo, wnikliwie oglądali rysy, ledwo już widocznie znaczące skrzydła pociemniałych ze starości drzwi, by wreszcie zrozumieć, że to laserowe cięcia. Ktoś – dawno temu – próbował siłą dostać się do ogrodu i wyglądało na to, że dopiął swego.

Splątana sieć łodyg, płożących się na podłodze, chrzęściła przy każdym stąpnięciu. Pomimo szczelnych osłon głowy, zwiadowcom zdawało się też, że słyszą szum wody i odgłosy spadających kropli.

I coś, co przypominało bolesne pojękiwanie.

Każde z trojga zwiadowców ruszyło samotnie korytarzem, utworzonym przez stelaże dawnych upraw hydroponicznych. Nie wszyscy zdążyli dotrzeć do końca hali, gdy w słuchawkach zagrzmiał głos dowódcy:

Do mnie. Znalazłem coś. Lewy narożnik.

Główna inżynier pośpiesznie dołączyła do szefa. Lekarz już miał podążyć we wskazanym kierunku, gdy coś błysnęło w kobiercu z poplątanych pnączy. Przystanął i zaczął bacznie obserwować podłoże. Cofnął się o krok, potem o drugi: coś zajaśniało znowu, jak wypolerowany metal. Przyklęknął i ostrożnie rozgarniając listowie, poszukiwał błyszczącego przedmiotu.

Sterta odpadów. – Usłyszał w słuchawkach słowa koleżanki. – Porośnięta bylinami.

Medyk wreszcie znalazł to, czego szukał. Podniósł i obrócił w palcach kozik do przycinania roślin, niegdyś składany, teraz, zapewne od dawna zablokowany zgromadzonym między rękojeścią a ostrzem osadem.

Nie, to grób. – Głos przełożonego sprawił, że lekarz prawie wypuścił nożyk z dłoni. – Patrz: tabliczka. Nie, chyba pokrywa pojemnika laboratoryjnego, z wydrapanym nazwiskiem. Tamara Herfer i data. Najdroższej mamusi. Pod spodem, widzisz?

Stęknięcie gdzieś z boku wyrwało medyka z zasłuchania. Odwrócił się powoli: coś poruszyło się w gąszczu pnączy. Ostrożnie rozchylił roślinną zasłonę, odnajdując skulonego, drżącego jak w gorączce człowieka w zbyt obszernym, jak na jego wychudzone ciało, kombinezonie ogrodniczym. Dłonie, którymi mężczyzna osłaniał twarz, znaczyły liczne starcze plamy. Krótkie, rzadkie, siwe włosy sterczały w nieładzie.

Proszę pana? — Lekarz przyklęknął, by lepiej przyjrzeć się leżącemu.

Przestraszony starzec oderwał dłonie od twarzy i wlepił w mówiącego nieprzytomne spojrzenie. Dopiero wtedy przybysz zauważył, że to stara kobieta o obliczu pomarszczonym jak skórka wysuszonego owocu. Mamrotała do siebie niezrozumiałe słowa spieczonymi wargami. Szeroko otwarte oczy znaczyło bielmo: nie dostrzegała szczegółów, reagując tylko na światło.

Proszę pani? – spytał lekarz. – Słyszy mnie pani? Kim pani jest?

Znów poruszyła ustami, tym razem bezgłośnie i jeszcze bardziej skuliła się w sobie. Czekał cierpliwie, aż przerażona, z wysiłkiem przepchnie ślinę przez ściśnięte gardło.

Michaił Herfer – wyjąkała. – Ja... ogrodnik.

Komentarze

  1. Nareszcie udało mi się sklecić posta :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przydałby się krótki opis fabuły/wstęp na początku, tekst jest długi i niewiadomo w co się "pakujemy", jeśli opis zaciekawi to raczej warto poświęcić czas, którego niestety mało.

    OdpowiedzUsuń
  3. Słuszna uwaga, dzięki!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty